Wczoraj po ciepłym śniadaniu - gofry z syropem klonowym i tosty z drzemem naladowani pozytywna energią i kaloriami ruszylismy do parku Yosemite. Wjazd kosztuje 20 dol. za samochód, a bilet obowiązuje przez 7 dni. Trudno wyrazić słowami jak piękny jest ten park, niestety myśle ze zdjęcia tez nie oddadzą jego niezwyklości. Jedziemy zielona dolina, trasa robi pętlę o dl. 50 km, w której wije się szeroki płytki strumyk, wokół którego pełno pól namiotowych, panuje atmosfera jednego wielkiego kampingu dzieci jeżdżą na rowerkach, unosi się zapach grilla. A wokół nas po jednej i drugiej stronie strumienia wznoszą się ogromne pionowe skały, pierwsza napotkana zaraz po wjeździe do parku nazywa się El Capitana i ma 3 tys. Metrów wysokości! jakby tego było mało z gór spływają ogromne wodospady, wg. Przewodnika wsród nich jest 1 najwyższy w USA i 3 zaliczane do 10 najwyższych na świecie. Szczególnie jeden jest przepiękny nazywa się welon panny młodej. Woda z ogromnej wysokości rozpryskuje się zamieniajac w tanczaca parę wodną. Jak to w Ameryce, do wszystkich atrakcji można dojechać autem a od parkingu do punktu widokowego jest co najwyżej 100 m., żeby sie nie zmeczyc chodzeniem. Pomimo ogromnej ilości turystów park nie jest "zadeptany" wszyscy chodzą po wyznaczonych sciezkach, jest czysto chociaż nie ma żadnych zakazów i pod każdy wodospad i skalę można podejść, w strumieniu można plywac pontonem i się kąpać, z czego Szymek chętnie skorzystał. Są tez dzikie zwierzęta, sami widzieliśmy przebiegające przez drogę 2 sarny, dużo szarych wiewiórek, a czarne niedźwiedzie tez nie należą do rzadkości, wszystkie kosze na śmieci maja przed nimi solidne zabezpieczenie. Po przejechaniu pętli opuszczamy dolinę i autkiem wspinamy się na położony powyżej 6000 stóp Pkt widokowy Glacier Point, widok stamtąd na cała dolinę, jakkolwiek banalnie to zabrzmi, ale zapiera dech w piersiach. Oczywiście Amerykanie uważają go za najbardziej spektakularny na świecie, a ja myśle ze podobne widoki mozna spotkac zdobywajac alpejskie szczyty. Do tego pogoda jest wymarzona, błękitne niebo i duża przejrzystość powietrza. Termometr w aucie pokazuje temp przekraczającą 100 stop. Fahrenheita ( jaki to mądry człowiek wymyślił klimatyzację!) to podobno temp. zony pana Farenheita ( żywej :-)) czyli ok 37 stop. Celsjusza. Jest przepięknie, chętnie zostalibysmy do zachodu słońca, ale przed nami długa, pełna serpentyn droga powrotna w poszukiwaniu hotelu. Przejechaliśmy ok 160 km w samym parku ponieważ kolejne atrakcje są od siebie oddalone o kilkadzesiąt mil. Na szczęście kolejny nocleg mamy przy samym parku, w lesie. Kolacja w pizzerii z szafą grającą Bruce Springsteena i czas na spanie. Nadal dokucza nam zmiana czasu, chociaż już jest lżej. Jutro długa droga na południe.