Droga do LA zajęła nam ok. 4 godzin, do hotelu, który zlokalizowany jest w ścisłym centrum trafiliśmy bez błądzenia. Popołudnie spędziliśmy nad basenem, a wieczorem pojechaliśmy na plażę do Santa Monica. LA jest olbrzymią metropolią, a jazda wielopasmowymi freewayami jest stresująca. Pędzi się ok. 60 mil na godzinę zatłoczoną 4 a momentami 6 pasmówką, uważając, by nie przeoczyć odpowiedniego zjazdu. Na drogach tłok do późnej nocy, przy rozjazdach tworzą się korki. Parking przy plaży kosztuje 12 dolarów na cały dzień. Na samej plaży tłok, na molo wesołe miasteczko z rollecoasterami i karuzelami, stragany z typowymi pamiątkami. Foczek jak na lekarstwo, jakies takie poprzerastane ;) ( ale za to opaleni surferzy hm.... , gdyby to kogos interesowalo, dop. żona ). Ocean wzburzony, na falach surferzy próbujący ślizgów, ale jak ich obserwowaliśmy przez pól godziny może raz czy dwa komuś się udało.... GPS nadal nie działa, więc poruszamy się opracowujac w hotelu trasę i mając hotelowa mapę ze sobą. Nie jest łatwo ale dajemy radę, a miasto jest ogromne, po Nowym Yorku to drugie pod względem wielkości w USA. Mieszkamy w centrum miasta przy ogromnych wiezowcach- chyba biurowcach lub hotelach, ktore szczególnie nocą, podswietlone robią ogromne wrażenie. Tak w ogóle to fajnie jest jechać szeroka autostrada mijając tablice drogowe kierujące do Hollywood, Malibu czy Bevery Hills. Droga z centrum na plaże do Santa Monica zajęła nam prawie pól godziny, plaże są szerokie, piaszczyste i ciągną się kilometrami. Jutro zwiedzamy miasto.